Dziadek Mróz nie istnieje - страница 3
Wbiegła na sam czubek wzgórza i zatrzymała się, przycisnęła dłonie do piersi, by uspokoić serce i oddech. Tuż nad nią wznosiła się ogromna szara kamienna baba, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Patrzyła na wschód wielkimi, okrągłymi, niewidzącymi oczami.
Saszka także zaczęła wpatrywać się w tym samym kierunku. I kiedy nad stepem pojawił się brzeżek słońca, dziewczynka ściągnęła sukienkę i z piskiem rzuciła się na mokrą od rosy wysoką trawę, by turlać się niżej i niżej po zboczu. Dotoczyła się na sam dół, aż w głowie jej się zakręciło. Nie wstała od razu, poleżała, rozrzuciwszy ramiona i wystawiając ciało na pieszczotliwe promienie słońca, a kiedy wyschła, ruszyła na górę po ubranie. Teraz szła powoli, prawie bez szmeru i gdy wychynęła z trawy, tuż przy swojej sukience zobaczyła włochate nogi, drepczące niepewnie w miejscu.
– Aha! – zakrzyczała, i chwyciła kończyny. – Łapał wilk razy kilka!
– A to głupia. – Szarpnęły się nogi. – Normalna wariatka. A jeśli ja bym tak ciebie?
– A to nie ty polujesz na mnie spod łóżka? – szczerze zdziwiła się Saszka.
– No mówiłem, że głuptas. Przecież to domowik! A ja – dworowik! Ja jak złapię, to podrapię, ser-rio!
Saszka usiadła na sukience, starając się nie przyglądać zbytnio dworowikowi – przecież nikt za bardzo nie lubi, jak się ktoś na niego gapi.
– A co ty tutaj robisz, dworowiku?
– Co robię, to robię – zawarczał. – Ciebie pilnuję. Domowik z domu wyjść nie może, więc mnie poprosił. Mało to może… O, na golasa po trawie się kulgasz…
– Ja mogę, jestem jeszcze mała. Zresztą i tak nikogo nie ma.
– Jeśli mała, to przypilnować trzeba!
Usiadł bez szmeru obok niej i razem witali poranne wesołe słońce. Saszka i dworowik. A Połkan wariował u podnóża górki, kogoś tam gonił, przed kimś tam uciekał, wesoło poszczekując i popatrując w górę, czy aby nikt nie obraża jego przyjaciółki.
***
Równo o wpół do dziewiątej Żeńka stał wyprężony przy swojej ławce witając nauczyciela. Dlaczego lekcje zaczynały się wpół do dziewiątej, dlaczego nie wcześniej i nie później nikt nie wiedział. Tak postanowiono strasznie dawno temu i centralny procesor nie znalazł w tej tradycji nic złego.
Do jego piątej «m» chodziło dwunastu chłopców. To bardzo wygodne. Na wychowaniu fizycznym można grać w piłkę nożną z innymi klasami – jedenastka na boisku i jeden rezerwowy. Albo w siatkówkę, jeśli rozdzielili się na dwie połowy. Piłka nożna i siatkówka były w ich szkole przedmiotami profilowymi. Uczyły pracy zespołowej, i jeszcze umiejętności koncentrowania się na tym, co wychodzi najlepiej. Dobrze wytrenowany napastnik może strzelić i sto goli, ale jeśli na jego bramce nie będzie nikogo, to w odpowiedzi wpakują mu nawet dwieście. A grupa, kolektyw zawsze może się obronić. Na dodatek w tych grach obowiązywały zasady, napisane jeszcze sto lat wcześniej. Wyuczenie się zasad i ich przestrzeganie to też niezbędna w życiu rzecz.
Wyjaśniono im to jeszcze na samym początku nauki, w pierwszej klasie, strasznie dawno. I jeszcze mówili, że iść naprzód da się tylko wspólnie, tylko kolektywem, wszyscy razem. I że kto jest sam, znaczy mniej niż zero. O zerze też opowiadali w pierwszej klasie.
A w piątej było już dużo przedmiotów, których uczyli różni nauczyciele.
Rano szkoła była pusta, chłodna i bez życia. Szare światło wpadało przez wysokie okna, i wszystko stawało się jakoś bardziej zawilgocone.